Bajka w prezencie – „Kazimierz Wielki i świąteczna podróż w czasie”

Zdjęcie przedstawia zielone zabytkowe drzwi. Fotografia ozdobiona jest graficznymi elementami nawiązującymi do świąt i średniowiecza.

Kochani, w przededniu wigilii mamy dla Was prezent – bajkę „Kazimierz Wielki i świąteczna podróż w czasie” autorstwa naszego kolegi, historyka, przewodnika i edukatora Michała Sobocińskiego.

Czytajcie całą rodziną i bawcie się dobrze! Wesołych świąt!

Kazimierz Wielki i świąteczna podróż w czasie

Cześć! Jestem Filip, ot, zwyczajny chłopak z Płocka, który ma 12 lat.
Mam swoje koncepcje na życie, jedną z nich jest szkoła, a konkretnie jej reforma, bo tak jak ona wygląda teraz, dalej wyglądać nie powinna. Człowiek uczy się wszystkiego, a po wszystkim nie pamięta już niczego. Dokładnie jak mawiał mój dziadek: „Jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, wnuczku”. Każdy powinien uczyć się tylko tego, co lubi. Ja na przykład lubię grać na kompie, więc wprowadziłbym przedmiot o nazwie „grologia”. To by było coś! Najbardziej lubię gry o dawnych dziejach, najlepiej gdzieś w średniowieczu. Budowa zamków to moja specjalność! Jeśli brakuje ci wojska, to wal do mnie jak w dym! Świat wirtualny to znakomite miejsce do nauki!
Dziś jest zimowy poranek, święta lada moment, a ja od świtu rozmyślam nad prezentami. Co znajdę pod choinką? Od dawna już wiem, że Mikołaj nie istnieje, ale udaję przed rodzicami, że nadal wierzę w tę bajkę. Trochę mi ich szkoda, bo robią wszystko, co możliwe, żeby wydawało się, że prezenty wrzuca przez komin dziadek z brodą. Póki im zależy, nie wyprowadzam ich z błędu, grunt, że chodzą uśmiechnięci i bawią się jak małe dzieci ukrywaniem podarunków.
Święta Bożego Narodzenia nadchodzą, już prawie je czuć. Może nie aż tak jak ser w zapiekankach, które właśnie sobie robię, ale nastrój świąteczny nadchodzi. Ponoć słynie z cudów, no i mi, bardziej niż prezenty, przydałby się cud znikających ze zlewu naczyń. Mam ich całą stertę, a kiedy zamykam i otwieram oczy, one nadal tam są! W zasadzie są tam już od wczoraj, czyli od tragicznego dnia, kiedy przypadał mój dyżur wielkiego pomywacza. Niestety, miałem inne obowiązki. Zamek sam się nie zbuduje, rycerze potrzebowali dowódcy, czyli mnie! Zanim człowiek się obejrzał, zrobiła się noc. Sytuacja była skomplikowana. Jedyne co mi pozostaje to lotem błyskawicy ogarnąć teraz zlew…

2 minuty później
No i gotowe. Wszystko lśni, śniadanie do szkoły gotowe… No nie! Patelnia została brudna na kuchni!

30 sekund później
Teraz już wszystko gotowe. Może lekko niedomyte, ale co tam. Czas wyruszyć do szkoły, hulajka w ruch i jazda. W szkole mamy dziś dwie lekcje historii na początek, więc nudy nie będzie. Pan Napoleon, bo taką ksywkę od niepamiętnych czasów nosi szkolny historyk pan Leon, obiecał nam niespodziankę. Jak się okazało, ma to być wycieczka do muzeum. Tylko kto normalny chciałby tam iść?
— Litości, przecież to nuda! — powiedziałem.
Mimo mojego rozczarowania, połowa klasy z okrzykiem ruszyła za Napoleonem w kierunku wyjścia.
— Nie mamy czasu do stracenia — powiedział Napoleon, który biegiem ruszył na stare miasto w Płocku. Po drodze minęliśmy kościół i ścianę ze starych cegieł, przy której pan Napoleon wygłosił swoim wojskowym tonem:
— Droga młodzieży, to fragment muru miejskiego, który niegdyś okalał całe miasto, zbudował go największy z naszych władców, Kazimierz III Wielki!
Kolejnym punktem, do którego dotarliśmy, było już muzeum. Wtargnęliśmy do niego z wielkim hukiem, niczym wojsko Jagiełły pod Grunwaldem. Piotrek staranował choinkę na wejściu, ta wpadła prosto pod nogi Hanki, która z całym impetem przewróciła się na dzieciaki z innej grupy.
— Jest tu masa ludzi — pomyślałem.
W tym samym momencie z wnętrza muzealnej szatni do naszych uszu dotarł grzmiący głos:
— Kurteczki na wieszaki! Wszystkie plecaki do skrzyneczki tam pod ścianą! Picia ani jedzenia nie wnosimy! Kto przewrócił nam choinkę?! Zróbcie miejsce dla innych wycieczek! Hej, ty tam, chłopcze, podnoś ją! Raz, raz! Ruchy!
Ten krzykliwy głos pochodził od niedużej pani, która niczym błyskawica ustawiała wszystkich w kolejności.
— Szybciej, szybciej! Jesteście dziś czterdziestą wycieczką. Nie ma czasu na czekanie! Wasz przewodnik Kazimierz już jest!
W tym momencie ujrzałem naszego przewodnika, który nie czekając ani chwili zaprosił nas do środka.
— Nareszcie jesteście, czekaliśmy na was aż dwie minuty. W muzeum czas jest na wagę złota! Zatem nie traćmy go już, idziemy do przodu! Mam na imię Michał, ale zwą mnie Kazik, na cześć mojego ulubionego króla Kazimierza. Teraz wszyscy wskakujemy w kostiumy pobrane ze skrzyni i ruszamy za mną.
Minęliśmy tajemniczą komnatę, starszą niż moja babcia. Za szafą z czaszkami i skarbem dukatów pognaliśmy na pierwsze piętro, ubrani w średniowieczne ciuchy. Tam dotarliśmy do wizerunku brodatego króla.
— Jesteśmy na miejscu! Kto wie jak się nazywał ten facet?
Na to pytanie zapanowała cisza tak wielka jak dokonania Kazimierza Wielkiego.
Mam to! — pomyślałem.
— To Kazimierz III Wielki — rzekłem niby od niechcenia.
— Znakomicie — odrzekł nasz przewodnik.
— Pytanie brzmi jednak, skąd to wiecie? Spójrzcie uważnie — powiedział.
Wyciągnął nagle kilka różnych wizerunków Kazimierza i pokazał je jednocześnie.
— Który jest prawdziwy? Skąd artyści wiedzieli, że władca wyglądał właśnie tak?
— Malarz widział króla! — krzyknęła Hanka.
— Malarz widział oryginalny obraz, na którym był król! Dodał Piotrek.
— Widział zdjęcia Kazimierza! — wyrwał się Mikołaj.
Wtedy wszyscy zerknęli w jego stronę. Co mu strzeliło do głowy?
— Mikołaj, zdjęcia w średniowieczu!? — krzyknąłem.
Nagle przewodnik krzyknął głośniej niż wszyscy:
— Cisza! W muzeum się nie rozmawia… aż tak głośno. Ale podoba mi się wasze zaangażowanie. Mam dla was propozycję. Zobaczymy Kazimierza na żywo. Co wy na to?
Wszyscy zamilkli i patrzyli na przewodnika Kazika jak na dziwaka. — Co on bredzi? Pewnie będziemy oglądać jakiś nudny film o brodatym staruszku — szeptali.
— Chodźcie za mną na drugie piętro.
Minęliśmy ogromną makietę dawnego Płocka, na niej mury miejskie, o których wspominał pan Napoleon, były bramy miejskie i był tam zamek! Prawdziwy zamek w Płocku! Nie wiedziałem, że takie cudeńko stało w naszym mieście! W tym momencie przewodnik Kazik pociągnął nas dalej do ogromnych zielonych drzwi. My jednak zawróciliśmy do makiety.
— To chcemy oglądać, to jest fajne! — krzyknął Mikołaj, zachwycony małymi domkami.
— Podejdźcie do tych drzwi, a zobaczycie o wiele więcej! Nasi historycy przejęli je z jednej z kamienic, w której mieszkał pewien wolnomularz. Chcecie zobaczyć prawdziwego Kazimierza?!
— A daleko to? A długo nam zejdzie? — zapytałem.
— Zejdzie tyle, żebyście nie zdążyli na trzecią lekcję. Co tam macie, matematykę? — zapytał przewodnik Kazik.

Zgadza się, jest mata! My bardzo chętnie zobaczymy Kazimierza zamiast matmy!!! – krzyknęliśmy chórem.
W tym momencie przewodnik Kazik otworzył drzwi, a za nimi była ściana. Rzekł swoim ultraszybkim głosem:
— Wolnomularz ten poszukiwał całe życie klucza do maszyny czasu, którą odkrył w podziemnych tunelach pod zamkiem. Zmarł i nie udało mu się jej uruchomić. Ale! Nasi dzielni archeologowie podczas wykopalisk odkryli tę niesamowitą ekierkę!
Ale cringe, facet myśli, że to superekierka — klucz do wehikułu czasu! — pomyślałem.
— Ta ekierka to superekierka — klucz do wehikułu czasu — powiedział. — Nasi historycy złożyli wszystkie elementy układanki i oto efekt.
Parsknąłem śmiechem, aż oplułem Hankę, która stała blisko mnie. Co on plecie?! W tym samym momencie przewodnik Kazik wsunął ekierkę w otwór wewnątrz drzwi i zaczęły nas wciągać do środka!
— Co się dzieje?! Ale jazda! — krzyknąłem.
— Zgodziliście się zobaczyć Kazimierza!? To nie marudzić, lecimy!!! — krzyknął przewodnik.
Jasiek, który zawsze robił szybciej niż pomyślał, wskoczył do tunelu przed przewodnikiem Kazikiem. Ten zdążył jedynie krzyknąć:
— Nie wyprzedzaj przewodni…

Rok 1367
— Moi drodzy, jesteśmy w roku 1367, dokładnie na Wigilię Bożego Narodzenia. Jak wskazują znane nam dokumenty, król zawitał wówczas do Płocka. Ubrania, które włożyliście po wejściu, to nasz kamuflaż. W razie pytań tubylców, jesteście dziećmi zamożnego rycerstwa, które przyjechało z całej okolicy zobaczyć króla. Zrozumiano!?
— Yyyeeeaaayyyy — zdążyliśmy odpowiedzieć.
Smród, jaki unosił się w tym miejscu, był trudny do zniesienia. Niby coś tam czytałem, że dawniej w miastach wylewano co popadnie na ulicę, ale żeby aż tak? Pewnie woda po zmywaniu naczyń leżała tu od miesięcy! Gdzieniegdzie przemykały kobiety dźwigające drewniane wiadra z wodą, która pewnie później i tak lądowała w rynsztoku.
— Widzę, że się rozumiemy! Idziemy na Tumskie Wzgórze! Za chwilę król powinien tam przybyć od strony Radziwia.
W tym momencie zorientowaliśmy się, że zaginął Jasiek, który wtargnął do czasotunelu przed nami.
— Panie Kaziku, nie ma Jaśka! — krzyknąłem.
— Co!? Mówiłem, żeby mnie nie wyprzedzać! Teraz mamy przechlapane. Jeśli go nie znajdziemy, to główny kustosz w muzeum zabroni kolejnych wycieczek w czasie!
To była kwestia honoru, nie mogło być tak, żeby przez naszą klasę doszło do skandalu. Musieliśmy odnaleźć Jaśka. Postanowiłem, że razem z Hanką i Piotrkiem stworzymy ekipę poszukiwawczą. Zaproponowałem to przewodnikowi. Uzgodniliśmy, że za 30 minut spotkamy się z powrotem pod ratuszem na środku rynku. Tymczasem on wraz z grupą uda się na Tumskie Wzgórze.
— Grupa za mną, a ekipa poszukiwawcza zaczyna od przeszukania karczm.
Po chwili zostaliśmy sami. Hanka zauważyła na śniegu pojedyncze ślady, które odłączały się od grupy w kierunku jednego z kościołów.
— Idziemy za nimi — powiedziała Hanka.
Udaliśmy się do świątyni, która stała w narożniku rynku. W tym momencie zaczęły bić dzwony w całym mieście, dźwięk roznosił się wszędzie.
— Król wjeżdża do miasta — krzyknął bogato ubrany kupiec na rynku. — Kto żyw niech biegnie na Zamkowe Wzgórze przywitać króla Kazimierza!
We wnętrzu kościoła było pusto, wszyscy byli na wzgórzu. Zauważyliśmy jednak, że w tej ceglanej świątyni stała szopka bożonarodzeniowa z rzeźbionymi figurkami!
— To wtedy były już szopki? — zapytał Piotrek? — Myślałem, że to telewizyjny wymysł.
— Nie ma tu jednak Jaśka. Skoro wszyscy udali się na wzgórze, to i on tam musi być — powiedziałem. — Szybko na wzgórze.


Tylko, że Płock nie przypominał jednak tego, który znamy. Prawie wszystkie domy były drewniane. Wyłącznie dzięki temu, że czytam ciągle o historii Płocka, wiedziałem, że trzeba minąć Małachowiankę. Dalej pod murami nad Wisłą iść w kierunku wysokiej zamkowej wieży. Piotrek i Hanka szli za mną. To oni odkryli ślady, rozpoznali szopkę, ale ja byłem przewodnikiem! Kiedy dotarliśmy do bramy miejskiej, pośród tłumu wepchnęliśmy się przez nią, dalej pomostem do bramy zamkowej, a za nią przez drugą. Było tam tyle ludzi, że straciliśmy nadzieję na odnalezienie Jaśka. Dookoła nas rycerstwo ubrane w lśniące zbroje, kolczugi. Kiedy dotarliśmy na dziedziniec zamku, okazało się, że Płocka katedra stoi właśnie pośrodku obwarowań. Zamek okazał się ogromny!
— Toż to cudo! W żadnej grze jeszcze niczego takiego nie zbudowałem! — krzyknąłem.
Katedra była cała z kamienia, a zamek z cegły. Wieże zamkowe były jeszcze wyższe od katedralnych! Byłem dumny, że nasze miasto też miało wypasiony zamek i tylu rycerzy. Dzwony dzwoniły cały czas. Nagle Piotrek krzyknął:
— Patrzcie, przewodnik z naszą klasą jest z przodu!
Szybko się do nich przecisnęliśmy, a wtedy przewodnik nas uciszył:
— Król nadjeżdża, bądźcie cicho.
Nagle tłum się rozstąpił, a pośród niego przejechał orszak rycerzy, za nimi wyższy od wszystkich o głowę brodacz w koronie. Nie był podobny do tego z obrazu Jana Matejki. Nie miał brzucha, nic a nic. Szerokie bary, wyglądał raczej jak atleta niż miłośnik pączków i pieczonych ziemniaków. U boku miał miecz półtoraręczny, wiem, bo rycerze z moich gier takie ledwo dźwigają. Był dostojny – od razu poczułem respekt.
— Wiwat król Kazimierz, wiwat Wielki król! — krzyczał tłum.
— To już oni go nazywali Wielkim? — zapytałem.
— Oj, tak, był porównywany z samym Salomonem już przez swoich poddanych — odpowiedział przewodnik.
Król sypał drobnymi monetami w stronę ubogich, którzy kłaniali mu się po pas i dziękowali krzycząc:
— Wielki królu Kazimierzu, dbasz i o nas, najbiedniejszych.
— To z okazji Bożego Narodzenia — wyszeptał przewodnik Kazik.
Nagle tłum ucichł, dzwony przestały bić, a król swoim głosem donośniejszym niż dzwon rzekł do ubogich:
— Widzę waszą ciężką pracę, budujecie królestwo jak mrówki, ze mną bieda was nie spotka! Bóg się nam narodził, świętujcie razem z nami. — Król sypnął raz jeszcze polskimi groszami.
Po tym władca udał się do pobliskiego pałacu, a my dobiegliśmy do okien zerknąć do środka. We wielkiej sali stał suto zastawiony stół, we wnętrzu nie było choinki!
— To dramat, oni jeszcze nie wstawiali choinek!? — krzyknęła Hanka.
Płoccy rajcy wraz z burmistrzem wręczyli królowi bogate świąteczne podarki, władca odwdzięczył się swoimi.
— Dziękujemy, królu, za świąteczne podarki. Jutro zapraszamy cię na wspólną mszę świąteczną do katedry. Dziś Wigilia, czas zjeść jedyny do syta postny posiłek. Z pewnością jesteś głodny królu.
— Zatem zjedzmy — odparł król.
Może i nie było tam choinek, ale były poukładane gdzieniegdzie świerkowe gałęzie. Co ciekawe, w narożnikach stały ustawione snopy zboża. Stoły były zastawione jedzeniem, ale mięsa się tam nie zauważyło.
— To wigilia, post, jedli tylko raz dziennie — dodał przewodnik.
— Widzicie, tam za królem krąży Jasiek, niesie mu jedzenie na talerzu! — krzyknął Piotrek.


Nie czekając dłużej, podałem się za królewskiego psiarczyka i wtargnąłem do sali. Wyciągnąłem Jaśka na zewnątrz. Zostało nam już tylko 5 minut na powrót na rynek miejski. Pobiegliśmy za grupą i w ostatniej chwili wskoczyliśmy przez zamykający się już czasotunel. Wskoczyliśmy i z hukiem wpadliśmy do muzeum. Tym razem roztrzaskaliśmy choinkę ustawioną przy wielkiej makiecie Płocka. Na przywitanie usłyszeliśmy donośny głos, identyczny jak króla Kazimierza.
— Nie dotykajcie makiety! W muzeum eksponatów nie dotykamy! Co wy zrobiliście z choinką!?
Jak się okazało, była to pani z muzeum, która niczym straż przyboczna króla Kazimierza chroniła bezcenne obiekty. Była wściekła za choinkę, ale, całe szczęście, obroniliśmy honor naszej klasy – odnaleźliśmy Jaśka. Przewodnik Kazik odetchnął z ulgą.
— Dziękuję naszej ekipie ratunkowej, a ciebie, Jaśku, proszę, żebyś następnym razem nie wyprzedzał przewodnika. Byłeś jednak najbliżej króla, jak on wyglądał?
— W sumie to eeee, no, yyyy, nie wiem, skupiłem się na prezentach świątecznych, no i posiłkach, ale nic dobrego tam nie było, tylko jakieś kasze, groch z kapustą, a kto by to jadł!
— Ja wiem! — krzyknąłem. — Kazimierz nie był otyły, był jak atleta, wysoki i silny, bo nosił miecz półtoraręczny zamiast zwykłego!
— Był też opiekunem ubogich — krzyknęła Hanka.
— Lubił też prezenty świąteczne — dodał Piotrek.
— Znakomicie — podziękował nam przewodnik. — To koniec wycieczki, do zobaczenia następnym razem. I pamiętajcie, nie dotykać eksponatów w drodze do szatni! Myślę, że główny kustosz z naszego muzeum byłby z was dumny, no i, co najważniejsze, nie będzie miał się do czego przyczepić w czasie kontroli naszych czasowycieczek!
Zadowoleni z siebie wróciliśmy do szkoły po czystej ulicy, gdzie nie unosiły się zapachy z rynsztoka. Może i rycerze mieli wówczas lśniące zbroje, drogie podarki i uczty, ale mieszczanie nie mieli bieżącej wody, płynącej prosto do odpływu, a nie za okno. No, a ja nie muszę nosić wody wiadrami jak kobiety, które mijałem na rynku w średniowiecznym Płocku. Woda do mycia naczyń dziś na szczęście leci z kranu sama…

Udostępnij: